Na początek zrobimy sobie takie wstępne, krótkie ustawienie – mówił sifu, kiedy już się wszyscy zebraliśmy na salce – mam nadzieję, że pozwoli wam ono zrozumieć to, co będzie się działo dalej. Wstańcie. Nie będę wam na razie mówił, kogo reprezentujecie ani o co chodzi.
Kładł nam ręce na plecach, każdemu po kolei, a my przyjmowaliśmy bez pytań to, co w nas wchodziło i podążaliśmy za subtelnym, pojawiającym się w tym momencie odczuciem nakierowującym, dokąd mamy się udać i co robić. Było nas może osiem osób. Zaczęliśmy chodzić po sali. Mijaliśmy się nawzajem, spoglądaliśmy na siebie… Po chwili poczułam, że mam ochotę dłużej postać przy jakiejś konkretnej osobie, zatrzymałam się więc obok niej i zaprzestałam spaceru. Tak było dobrze. Nie trwało to jednak do końca ustawienia, bo poczułam, że chcę iść dalej. Znalazł się kolejny adept, koło którego przystanęłam – znów nie na długo.
Inni ćwiczący robili dokładnie to samo – trochę krążyli, potem trochę przystawali razem z jakąś personą, czasem się tworzyły grupki po 3-4 osoby. Ktoś tam przychodził, ktoś odchodził, rozchodzili się i schodzili z powrotem. Jednym słowem ciągły ruch. Był tylko jeden pan, który stał cały czas w miejscu, a przychodzący i odchodzący robili wokół niego zamieszanie.
Pewnie spacerowalibyśmy tak bez końca, gdyby nasz prowadzący nie zwolnił nas z tych ról.
– wystarczy – powiedział – to, w czym państwo przed chwilą brali udział obrazowało ludzką miłość, taką najzwyklejszą, na najniższym poziomie. Pomoże wam to zrozumieć kilka rzeczy…
***